Bartek Chaciński daje wgląd w fenomen islandzkiej muzyki (Bjork, Sigur Ros, GusGus, Emiliany Torrini, Mum, FM Belfast, The Sugarcubes, Jonsi,) która niemal w całości zaprezentuje się w Krakowie na Sacrum Profanum. Kultura w tym liczącym 300 tys. kraju stanowi 4 proc. wartości gospodarki, a co 10 -ty mieszkaniec kraju odwiedza festiwale filmowe. Tamtejszy magazyn o kulturze The Grapevine (po angielsku) rozchodzi się (jest za darmo i wychodzi 18 razy na rok) w nakładzie 25 tys. ezgemplarzy (statystycznie wygląda to tak, że czyta go każdy Islandczyk odwiedzający jakiś festiwal fimowy).

W tej sytuacji Iceland Music Export, czyli ichniejsze biuro promocji muzyki (w Polsce takiego czegoś nie ma) nie załamuje rąk nad kryzysem gospodarczym, ale wspólnie z Brytyjczykami tworzą raport o wpływie polityki kulturalnej na ekonomię.
Obyczajową otwartość Islandczyków, która ma związek także z ich kulturalnym zaangażowaniem potwierdza urzędująca premier krainy gejzerami płynącej Jóhanna Sigurðardóttir , która jest lesbijką i przyznała się do tego oficjalnie jako pierwszy (pierwsza) szef rządu (wg Wikipedii).
Odwracam kartkę, a tam Edwin Bendyk donosi (który to już raz) to, o czym Islandczycy już wiedzą, czyli, że kultura buduje. Przypomina, że nie da się zbudować nowoczesnego kraju bez artystów z sukcesami, prężnie działającego przemysłu kreatywnego, kulturalnej infrastruktury i bez aktywnego w niej uczestniczenia. Tu swoją rolę może a nawet powinna odgrywać szkoła, ale raczej tego nie robi (vide: początek tej notki).
Żeby nowoczesne, postprzemysłowe społeczeństwo na ziemi polskiej budować trzeba posiąść sztukę (niestety) innowacyjnej konsumpcji, czyli umiejętności rozumienia i konsumowania dostępnej oferty, a także gotowości do akceptacji zmian, nowości, otwartych postaw. Aby pokazać, że już weszliśmy na właściwą drogę Bendyk zaznacza, że w europejskim rankingu kreatywności (Design Creativity Index) jesteśmy trzeci od końca.
Statystyki z podbiegunowej Islandi o których wspominał Chaciński mrożą krew w żyłach, a polskie tylko podnoszą ciśnienie: nakłady na kulturę należą do najniższych w Europie, za to na jedną interwencję na rynku rolnym (likwidacja tzw. górki wieprzowej) wydano więcej niż wynosił roczny budżet na kulturę.
A nakładów na kulturę w wysokości 1 proc. budżetu domaga się ruch społeczny Obywatele Kultury, zrodzony na Kongresie Kultury Polskiej w Krakowie w 2009r. A poszukujący trwałego rozwiązania prof. Jerzy Hausner proponuje pakt społeczny dla kultury.
Przerzucam kolejną kartkę, a tu Jacek Dehnel w zabawnym i pouczającym felietonie o flatulistach (ludziach posiadających rzadką zdolność zasysania powietrza z pomocą mięśni odbytu i wypuchaniem go z powrotem w kunsztowny sposób) całym sercem popiera akcję Obywateli Kultury i 1 proc. na rzecz tejże, i apeluje, by więcej wydawać na kulturę niż jałowe pierdzenie w stołki (pewnie nie tylko w gmachu ministerstwa kultury?)
Doszukując się na siłę jakichś plusów w polskiej obyczajowości, znajduje taki (niestety historyczny) passus u Passenta, który pisze, że polityka kadrowa Marszałka Pisłudskiego faworyzowała rozmaite mniejszości, a jako przykład podaje radcę ambasady w Paryżu Anatola Muhlsteina, zwanego Żydem Piłsudskiego i Jarosława Iwaszkiewicza, który był sekretarzem ambasady RP w Kopenhadze przed wojną.
Całą sytuację ratuje nieoczekiwanie Stanisław Tym, który w felietonie (na kolejnej stronie) ukazuje tolerancyjny rys polskiej obyczajowości pisząc, że ateistom i bolszewikom wybaczamy. Nam wystarczy, że będą na wieki w piekle.
I tak oto udało się dość kulturalnie przebrnąć przez tygodnik.