– Naciukał się moją urodą.
– Piwo nas odkapslowało.
– Ja cały czas się uśmiecham, tylko bezobjawowo.
– Wypatroszyłam się ze słów.
– Nie utknę we wdowie.
– Gdzie szyję odegnę, zielone do życia się łasi.
– Do gadki nie byłam.
– Przypalam sama, rozbieram się sama.
– Dużo chodzę, rdza nie bierze.
– (…) zamierzam jeszcze pożyć. Planuje ładne dożywocie.
– Całkiem w fiucie ostygł.
– Zgnije na polu jak niewyzbierana pyra.
– Bieda jęzor z gęby wyrywa.
– Obrabiałam ją ślipiami.
– Chciałam mieć z nią rozstrój miłosny.
– Moje życie z Dźokejem to nie były żywoty świętych.
– Boga w swoje ruchanie nie mieszaj.
– Miłość to czysta kwasota, nie rozcieńczysz.
– Z przeszłości jak z grobu nie wyjdziesz.
– Za trumną iść to jak sto nocy na nogach.
Nie sposób czytać „Ten się śmieje, kto ma zęby” bez notatnika i ołówka w ręku.
– Nigdy nie robię co wypada – Wera, fryzjerka męska była wierna tej zasadzie przez całe życie. Teraz szuka butów dla zmarłego męża. Potrzebuje pieniędzy na pogrzeb, wyprzedaje jego rzeczy i trofea, które zdobył jako dżokej.
Choć Wera to postać fikcyjna, przyszła do Zyty Rudzkiej na warszawskim bazarze na Wolumenie. – Jest tam też duża bieda, ale jeszcze większa chęć przetrwania. Handlary to moja literacka miłość. Słowo handlara usłyszałam od kobiety, nie pamiętam, co chciała mi sprzedać, ale powiedziała, że mi zaśpiewa w gratisie, bo była śpiewaczką, i zaśpiewała. Silny, piękny głos. „Bo ja teraz jestem handlarą” – dorzuciła z wyniosłością – mówiła Justynie Sobolewskiej.
Autorka szukała tropów w terenie, rozmawiała z kobietami na bazarze. – Ta ich mowa to żywioł. Jednak język powieści nie jest językiem bazaru, to język zrobiony. Ten jęzor podsłuchany służy mi za budulec w robocie pisarskiej – mówi.
Rudzka przypomina, że Wera jest ze wsi, wydobywając jej głos musiała o tym pamiętać. – Taka jest Warszawa, napływowa. Dużo się mówi dziś o ludowej historii Polski, a mnie fascynowało, jak ten żywioł wiejskości grasuje w mieście, jak się tu panoszy, fajnie, z dumą.